Pozytywy na wakacjach
Kiedy nasze dzieci wyjeżdżają na długo wyczekiwany obóz podnamiotny z zaprzyjaźnionym Klubem sportowym Yeti, zostajemy na dwa tygodnie sami ze sobą. Który rodzić nie doceni tych kilkunastu dni „wolności”? 🙂 W tym sezonie postanowiliśmy spędzić urlop równolegle do wyjazdu dzieciaków, realizując równocześnie jedno z moich marzeń: wyprawę rowerową z sakwami, z noclegami po drodze i z kilkudniowym pedałowaniem przed siebie.
Nie jesteśmy zawodowymi sportowcami, mamy też na koncie kilka zdrowotnych perturbacji, jednak uznaliśmy, że nie może to stanowić przeszkody w podjęciu wyzwania. Na kilka tygodni przed terminem wyjazdu dzieci rozpoczęliśmy przygotowania zarówno kondycyjne jak i logistyczne. Zostały zakupione sakwy i inne niezbędne sprzęty, częste treningi pomagały oswoić się z siodełkiem, a na mapach wytyczyliśmy zarys trasy. Celem naszej podróży było Trzmielewo – obozowe miejsce pobytu dzieciaków, niecałe 600km od naszego domu.
Ramowy plan obejmował 6 dni pedałowania, po około 100km dziennie. Przewodnikiem miały być mapy Google w opcji rowerowej, które bardzo sprawdziły się na naszej trasie. Dzięki nim wędrowaliśmy uroczymi bocznymi drogami, leśnymi traktami i bitymi drogami, pośród dojrzewających do żniw pól.
Codzienne pedałowanie kończyliśmy w przytulnych agroturystykach, a raz nawet w urokliwym domu weselnym, pustym, bo mało kto imprezuje w środku tygodnia. Miło było kończyć dzień w wygodnym łóżku, po ciepłym prysznicu. Opcję rowerowania z namiotem tym razem odrzuciliśmy, minimalizując ilość i wagę przewożonego bagażu.
Przejechaliśmy przez naprawdę spory kawałek kraju. Mieliśmy okazję pchać nasze rowery przez piaski Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zobaczyć malowniczy Uniejów i doświadczyć uroków tężni solankowych w Inowrocławiu.
Pogoda udała się nam nad wyraz. Pojedyncze krople deszczu nie zdążyły nawet przetestować wodoodporności naszych sakw. Nie męczył nas też zbytni upał: można było jechać i jechać.
Wspólna przygoda trwała aż do Bydgoszczy, gdzie operowane wiosną kolano Pana Męża powiedziało „koniec przygody” i ostatni etap musiałam pokonać samotnie. W czasie jednego z ostatnich postojów pod lokalnym sklepem spożywczym, sympatyczny Pan, zapewne chcąc być miłym, zapytał:
A z daleka to Pani jedzie?
Z Krakowa!
odpowiedziałam. Pan zrobił zdziwioną i lekko niezadowoloną minę, wyglądając na urażonego i prychnął
Z Krakowa, taaaak. Chyba pociągiem!
A przecież powiedziałam prawdę… 🙂
Podsumowując – wyprawa udała się wyśmienicie. Zdecydowanie nie będzie to ostatnia nasza przygoda rowerowa, a może kiedyś nieletnia ekipa pozytywów dołączy do naszych dwukołowych szaleństw. Na razie pozostają nam wspólne dystanse w granicach 20-30km, ale dzieci szybko rosną. Kto wie, może kiedyś sami wybiorą się na swoją przygodę na dwóch kółkach?

Brawo, jesteście niesamowici! Jestem pełna podziwu :). Cieszę się, że pomimo maleńkiej niedyspozycji Pana Męża dotrwalaś do końca.
Fajna przygoda … :)))